Przypomniał mi się pewien chłopak ze szkoły podstawowej, do której Matka zapisała mnie zaraz po wojnie. Był to rok 1946 kiedy zostałem pierwszoklasistą. Jakoś w trzeciej klasie, w roku 1949 zjawił się w szkole chłopak, z którym nikt się nie chciał zadawać. Nie rozmawiano z nim, był wystraszony choć nie był ani małego wzrostu ani fizycznie słaby, jednak unikał każdego na przerwach i był stale podenerwowany, jakby ktoś za chwilę miał mu z tyłu przyłożyć jakiś dobry cios.
Przyczyna była wkrótce wszystkim znana. Chłopak ten miał na imię Otto, a na nazwisko Hintz. Był Niemcem i jego rodzice z jakichś powodów po wojnie zostali w Warszawie.
Kiedyś jakoś zapytałem Otto, czemu on tak stroni od reszty i jest taki wiecznie wystraszony? Mówił po polsku słabo, z wyraźnym niemieckim akcentem i czuło się jego wyobcowanie, które wcale nie mijało w kolejnych miesiącach nauki w tej szkole.
Otto powiedział, że ojciec kazał mu trzymać się z daleka od kolegów w szkole, że nikt mu nie jest przyjazny i że moze dostać manto od każdego za byle co, a jak w grupie wyniknie nieporozumienie to mu wleją i nikt mu nie pomoże, bo wszyscy będą przeciwko niemu za jego znienawidzoną przez Polaków narodowość . Najchętniej by siedział sam w domu, bo się bał każdego.
Kiedyś po lekcjach zaprosił mnie do siebie po tym jak nawiązałem z nim rozmowę i go zapewniłem, że nie mam do niego żadnej urazy. Miałem więc szansę przez moment zobaczyć jego rodziców. Ojciec jego chyba miał jakieś biuro i zajmował się poszukiwaniami Polaków wywiezionych na roboty do Rzeszy w czasie wojny, tłumaczył jakieś dokumenty i stukał coś na maszynie do pisania. Matka jego była to typowa „frau” z mieszczańskiej rodziny, co widać było po jej ubraniu i ciągłym sprzątaniu mieszkania. Mieszkali na ulicy Wilczej w ocalałym domu i mieszkanie było jak na tamte czasy elegancko urządzone, pełne mebli, obrazów, na podłodze leżał gruby dywan, a drzwi wejściowe miały aż 4 zasuwy, żelazną antabę w poprzek drzwi, dyble w zawiasach od futryny do ściany i widać było, że lokatorzy żyją pod strachem.
Nawet ubranie jakie nosił Otto było inne niż reszta nas miała. Otto miał latem takie szorty i bluzę, podobną do stroju Hitler -Jugend, mimo braku czarnej chusty i opaski na ramieniu. Ale widać było ślady po odprutych dystynkcjach. Jak się robiło chłodniej, to nosił dlugi biały płaszcz i czapkę „Wehrmahtówkę”, tak skrojoną, że na ulicy każdy w nim by zobaczył niemieckiego chłopaka.
Zaraz po szkole Otto prosto pruł do domu i tam siedział. Żadne boisko, żadne podwórko, tylko prosto do domu, bez kolegów i bez zabawy. I do tego lekcje w języku, z którym miał kłopoty.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że powojenne rany w Polsce były jeszcze bardzo świeże, Warszawa wciąż w gruzach pamiętała kto obrócił miasto w ruinę. Trudno było mieć sympatię dla Niemców.
Ale zadawałem sobie pytanie; co ten biedny chłopak winien, że przyszło mu żyć w takim miejscu i czasie? Wyznał mi w wielkim sekrecie, że jego rodzice starają się o repatriację do Niemiec, ale to trwa długo. Gdyby nie obowiązek chodzenia do szkoły, to najchętniej by siedział cały dzien w domu.
Pomimo tego, że wiedziałem już wtedy, że mojego ojca Niemcy zastrzelili za udział w powstaniu Warszawskim, to jednakże żal mi było tego chłopaka, wyizolowanego, żyjącego we wrogim mu społeczeństwie, bez szansy na jakiegokolwiek kolegę, ani na radości jakie mają rówieśnicy w tym wieku. Inni w szkole tez go unikali, i mówili; „... to Niemiec, daj mu spokój, ale jakby zaczął z nami, to dostanie zaraz w mordę bo mu sie należy...” Nauczyciele nawet za bardzo nie próbowali interweniować, bo on się nie skarżył i nie sprawiał nikomu żadnych kłopotów, jako że nie łobuzował z innymi na podwórku szkolnym.
...
W roku 1981 wyemigrowałem z moimi dwoma synami, starszym w wieku lat 11 i młodszym, 8 letnim do Kanady. Z naszego wyboru osiedlono nas w mieście Calgary w prowincji Alberta. Była tam Polonia starszej daty, ale nowych wciąż przybywało. Nie było jednak polskiej szkoły i synowie moi zaczęli uczęszczać do katolickiej szkoły „Sacret Heart”, która mieściła sie niecały kilometr od naszego mieszkania. Od samego początku szkoła starała się o to aby dzieci emigrantów czuły się jak najlepiej, jak najprędzej asymilowały się z otoczeniem. Oczywiście wystąpiły obiektywne trudności w kontaktach z rówieśnikami, z powodu nieznajomości angielskiego przez moich synów, ale chwytali tak szybko, że wkrótce mieli kolegów, nigdy nie trzeba było starać się im pomagać w odrabianych w domu lekcjach i brali czynny udziałw zyciu szkoły.
Oczywiście sytuacja w szkole mojego dawnego kolegi z 1949 roku, a moich synów w 1981 roku jest pod żadnym względem nieporównywalna. Ale jest podobieństwo – dotyczy ono losu obcych w danym społeczeństwie. Inne czasy, inny kraj, inne nastawienie psychiczne pomiędzy ludzmi, a jednak przypomina mi się to na tle obecnych wydarzeń w Paryżu, czy Londynie, czy nawet i w Polsce.
Skąd bierze sie ta izolacja ludzi? Dlaczego są miejsca na ziemi, gdzie każdy inny, nowy w danym środowisku może zostać zaakceptowany, są tolerowane jego cechy narodowe, kolor skóry, ubranie, wyznania religijne, a gdzie indziej, czy lepiej stwierdzić kiedy indziej, czyli w innym czasie choć w tym samym miejscu wszystko co inne niż rdzennie zakorzenione zaczyna nagle mocno uwierać?
Gdy jest wojna i wróg pozostawia po sobie straszne wspomnienia, to można sobie to jakoś wytłumaczyć, że niechęć przenosi się na dzieci i młodych, ale jeżeli obcy nie był na wojnie z danym spoleczeństwem to czemu zawsze pozostaje obcym?
I tu wysnuwam wniosek, że to zależy jak ludziom w danym kraju aktualnie się powodzi. Jeżeli jest dobrobyt, to wtedy ci inni jakoś nie zgrażają, nie są nielubieni, doznają pewnej pomocy, są tolerowani.
Jak tylko następuje kryzys zaraz każdy inny moze stać się „nielegalnym emigrantem”, jest niejako winien za wszystko, nie jest tolerowany, jest balastem dla spoleczenstw i najlepiej gdyby się takich pozbyć. Ci co dawniej pomagali budować dany kraj, ciężko pracowali, na ogół za niższe wynagrodzenie i nie mieli świedczeń socjalnych, w kryzysie ekonomicznym są tak bardzo zbędnym materiałem ludzkim, że wysokie mury się stawia na ich drodze.
Czy słusznie, czy nie, trudno osądzić, jest to raczej kontrowersyjny temat do rozmyślan, bowiem jeżeli mam mało chleba, to najpierw nakarmię swoją rodzinę, zanim zacznę częstować innych.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz