Podejmując się tego nierozważnego
kroku przejechania pięknej, ale długiej trasy rowerowej w Maryland (600km w
dwie strony), oto jestem już po części II tej wyprawy. Część pierwsza została
opisana w artykule Pierwsza
poważna wycieczka rowerowa.
W pierwotnych założeniach chciałem
dojechać do miejscowości White’s Ferry, gdzie wciąż kursuje zabytkowy już prom
przez Potomac – prom, którym się przeprawiam z Marylandu do Virginii, średnio 2
razy w tygodniu, jadąc do pracy, dłuższą ale przyjemną, bardzo malowniczą
drogą. Sielankowa droga widoczna na tym zdjęciu zamieniła się później na
bardziej trudniejszą, a gorący i wilgotny dzień zrobił swoje.
Ta część trasy, w porównaniu do
poprzedniej do Georgetown była dużo spokojniejsza. Dużo mniej rowerzystów, oraz
biegających i spacerujących. Ostatnie kilka kilometrów asfaltowej ścieżki do
Georgetown, to wręcz istny Bike Bahn, gdzie trzeba było bardzo uważać na szybko
jeżdżących wyczynowców. Tutaj było dużo spokojniej, dzięki temu przyroda
również wyszła na drogę, jak widać na załączonym obrazku. Widziałem również
wiele saren, jak również inną, nieoczekiwaną niespodziankę.
Rzeka Potomac w tej części swojego
biegu jest bardzo malownicza. Ale bez wodospadów, tak jak kilka kilometrów
poniżej. W dalszym ciągu ponoć bardzo niebezpieczna. Po drodze przeczytałem
tablicę, że na tych kilkudziesięciu kilometrach, w ciągu ostatnich 20 lat na
tym kilkudziesięcio kilpmetrowym odcinku utopiło się w sumie kilkaset osób: w
wirach, progach rzecznych, wodospadach, etc.
A oto jeden z niewielu działających
jeszcze śluz na tym kanale. Przy każdej śluzie stoi prymitywny „Lock House”,
czyli domek śluzowego (prymitywny, bo w końcu kanał zbudowano 180 lat temu). Lock
House jest z reguły zamknięty na cztery spusty. Ale niektóre z nich są
odremontowane i można je wynająć na noc – podejrzewam że nietanio.
W tym oto miejscu rzeka Seneca
Creek wpada do Potomaku. Byłem bardzo zaskoczony, że do tego miejsca na
Potomaku jest tylko kilkanaście kilometrów od mojego domu, a w linii prostej
jeszcze bliżej.
Na zdjęciu piękna panorama brzegu Virginii, gdzieś na
wysokości miejscowości Sterling. Zaciekawił mnie potężny dom (mansion) widoczny
na zdjęciu. Doszukałem się że jest do dom klubu golfowego Trump National Golf
Club. A więc stara prawda, że podróze kształcą, bo przy okazji dowiedziałem się
że Donald Trump zainwestował również w kluby golfowe. Ten klub golfowy to filia Washington D.C. jeden z kilku klubów golfowych Donalda Trumpa.
Następne zaskoczenie. W drodze powrotnej spotkałem w tym
miejscu gościa, który stał blisko godzinę czasu w okropnym upale, zaczepiając
każdego przechodzącego i rowerzystę, pytając się czy nie zgubił iPhona, którego
znalazł na trasie. Po godzinie czasu zrezygnował i pojechał na policję aby
zgubę oddać.
A oto most przez rzekę Seneca
Creek.
Ten most oddzielał część cywilizowaną trasy od części
mniej cywilizowanej. Za mostem ilość rowerzystów zmniejszyła się
dziesięciokrotnie. Trasa zrobiła się trudniejsza, bo błotnista. Szybko się przekonałem
jak błotnista droga rowerowa szybko wyciąga energię.
To moje ‘przechlapywanie się na błotku na Kentlands,
które opisywałem w innym artykule można powiedzieć, że było niegodne
wspomnienia. Mijający mnie rowerzyści, kobiety i mężczyźni byli niesamowicie
uchlapani błotem. Ja wkrótce też dołączyłem do tego klubu.
Coś w tym musi być, bo zauważyłem, że im bardziej osobnik
jest uchlapany i obmazany, tym większe zadowolenie na twarzy. Czyżby to było
częścią jakiegoś rytualnego genu wrytego w naszą naturę ludzką, który powoduje
doznawanie satysfakcji w zbraczaniu się i zabrudzaniu się?
A tego gościa o mało co nie
przejechałem. Myślę, że byłby z tego faktu bardzo niezadowolony, a nie
chciałbym mieć tego niezadowolonego gościa na mojej drodze. Podobno są nieszkodliwe,
ale wolałem nie sprawdzać. Sama moja obecność go denerwowała, bo ogon wibrował bardzo
szybko, tyle że nie miał grzechotki.
Niedaleko tego miejsca spotkałem ojca z kilkunastoletnim
synem na rowerach. Byli już na trasie ładnych kilka godzin, ale nie przejechali
zbyt wiele kilometrów. Nie było by nic szczególnego w tym spotkaniu, gdyby nie fakt,
że syn był autyk (wg. słowników nie autysta, czy autystyk). Otóż Max potrafił
jeździć, ale nie potrafił sam wystartować, tak że ojciec musiał go pchnąć. Ale
niestety jak tylko Max się za bardzo rozpędził, to hamował nogami i cykl się
zaczynał od nowa. Bardzo miłe i ciepłe spotkanie.
Tutaj w tym sielankowym miejscu nad
Potomakiem wpadłem w panikę, że do domu daleko, a więc postanowiłem wracać. I
dobrze, bo ledwo co dojechałem z powrotem do samochodu. Wilgotność, gorąco, i
błotnista droga zrobiły swoje.
Technologia na trasie się przydaje. Gdyby się ktoś pytał,
to jest aplikacja na iPhone na tą trasę rowerową. Jest ona przydatna, bo
informuje ile zostało do punktu docelowego, jakie są po drodze atrakcje, gdzie
jest woda, etc.
Poza tym, nawet jak się jest gdzieś daleko od
cywilizacji, to zawsze można zmienić skalę na mapie, tak że zawsze jest
optymistycznie blisko do jakiejś cywilizacji.
Ale
o technologii na trasie innym razem.
A oto mapka przejechanej przeze mnie do tej pory trasy
Chesapeake Ohio Canal
Tak że 100km trasy zrobione. Jeszcze tylko 500km (w
obydwie strony).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz