niedziela, 31 lipca 2011

XFinity



Ostatnio miałem okazję bawić się i-Padem, a konkretnie jedną z wielu aplikacji telewizyjnych. Była to aplikacja zrobiona na potrzeby największej amerykańskiej firmy telewizji kablowej – Comcast. No i oczywiście jest przeznaczona tylko dla osób posiadających serwis Comcast, a konkretnie ich najnowszy serwis – Xfinity.

Xfinity to najnowszy super-duper produkt/serwis firmy Comcast, który w 100% integruje się z ich starszymi serwisami, ale jednocześnie dodaje nowe serwisy, tak jak streaming TV i inne. No więc można się domyślić, że jeżeli ma się Xfinity subskrypcję, to aplikacja na i-Pad pozwala na oglądanie streaming TV wszystkich programów na które ma się subskrypcję, jak również programów płatnych.

Również wszystkie funkcje, które można wykonywać bezpośrednio na telewizorze, tak jak wyszukiwanie, ustawianie ulubionych programów, funkcje interaktywne, programowanie recordera aby nagrywać programy, itd, działają również na i-Padzie.

Wygląda to naprawde cool, jak obserwujesz na i-Padzie wszystkie Twoje trzy telewizory domowe, co jest tam teraz oglądane, jak są zaprogramowane, itd. Z i-Pada można przerzucać kanały na dowolnym telewizorze w domu, ustawiać zabezpieczenia, co mogą oglądać dzieci, itd.

Wygląda to fajnie, jak programujesz domowy recorder, aby któregoś dnia, o którejś godzinie nagrał jakiś program telewizyjny, i od razu widać jak się zapala w domu czerwona dioda na recorderze. Nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, aby zaprogramować recorder będąc po drugiej stronie Atlantyku, gdzieś w Europie, i po powrocie za miesiąc obejrzeć sobie to co się nagrało.

Dokąd zmierza telewizja


Patrzę na swoim osiedlu jak to ludzie nagminnie wywalają stare telewizory aby wymienić na nowoczesne. Ostatnio na bruku pokazało się sporo wielkich telewizorów projekcyjnych, które przecież nie tak bardzo dawno były symbolem nowoczesności w domu i w zagrodzie.

Telewizja wkracza w erę, w której pojęcie telewizji, jako fizycznego odbiornika o jakichś tam gabarytach, ekranie i paru przyciskach zaczyna być przestarzałą terminologią. Najpierw zniknęły z pola widzenia anteny, potem pojawiły się konwertery, lub tak zwane set-top boxes, które są niczym innym jak solidnymi komputerami, obsługującymi serwis telewizji kablowej, setki, lub tysiące kanałów (USA) z wieloma dodatkowymi aplikacjami, tak jak możliwość nagrywania programów telewizyjnych, lub z wbudowanymi routerami obsługującymi komputerową sieć domową.

Następnym krokiem była telewizja interaktywna, gdzie nie tylko można było wybierać (kupować) płatne programy, ale doszły do tego różne dodatkowe ineraktywne aplikacje, niekoniecznie związane z obsługą i użytkowaniem programów telewizyjnych.

Wpadłem więc któregoś dnia w panikę, myśląc, że może moja siedmioletnia, płaska, 40-calowa Sony Bravia (LED technologia) jest już wielkim przeżytkiem, i trzeba się rozejrzeć za czymś nowszym. Tak że wybrałem się na przeszpiegi do sklepu ‘Best Buy’, aby zobaczyć co w trawie piszczy. Oto moje obserwacje:

- telewizja trójwymiarowa: coś z nią nie jest tak. To znaczy jakość odbioru i efekt trójwymiarowy jest super. Oglądając w sklepie Avatar przez załączone okulary aktywne, stwierdziłem, że z jakiegoś powodu oddziałowuje to bardzo negatywnie na moją psychikę i czułem wyraźne szybkie narastanie poziomu stresu.  Oglądając ten sam Avatar w kinie w technologii True 3D Digital i w okularach pasywnych, nie stwierdziłem żadnych negatywnych skutków psychicznych. Czytając więcej na ten temat, wynika, że stwierdzono w wielu przypadkach negatywny wpływ dzisiejsze technologii 3D na psychikę.
Wygląda na to że przełom technologii 3D bez okularów jest znaczny (przoduje Toshiba), tak że chyba jednak poczekam na nową technologię.

- telewizor jako ‘Internet appliance’: wygląda na to, że każdy nowy telewizor ma komputer i software, który poprzez WIFI łączy się bezprzewodowo z domową siecią internetową. Tak że zaciera się granica między telewizorem a komputerem. Według mnie, nie ma sensu kupować dzisiaj telewizora, który nie jest jednocześnie ‘Internet Appliance’.
Ta nowa funkcja pozwoli wyeliminować wszystkie ‘systemy przejściowe’, między innymi moje pudełko firmy ‘ROKU’, które pozwala mi oglądać streaming TV z mojego konta na Netflix, Amazon, czy innych jeszcze źródeł streaming TV. Po prostu taka skrzynka ROKU jest zintegrowana z dzisiejszym telewizorem.

- Internet TV: wiele nie trzeba tłumaczyć co to jest. Jest to po prostu telewizja internetowa na telewizorze, zamiast na komputerze. Z reguły Internet TV przychodzi z zewnętrzną skrzynką, no i oczywiście konieczna jest subskrypcja do serwisu. Telewizor staje się komputerem, będąc jednocześnie telewizorem. Jest wiele firm, które w to mocno wchodzą, np. Google. Ale mnie najbardziej podobał się serwis Samsunga.
Miałem okazję obserwować fajne zastosowanie telewizji internetowej. Leciał sobie film z kanału ‘National Geographic’. W tym samym czasie, kawałem ekranu telewizora był przeznaczony na przeglądarkę internetową, która automatycznie pokazywała strony z informacjami, które w danym momencie były tematem filmu.
Duże wrażenie wywarła na mnie również aplikacja rozmowy wideofonicznej. Niby każdy teraz ma taką aplikację, włączając popularny Skype, ale mając możliwość transmisji w High Definition, gdzie przed telewizorem siedzi cała rodzina, i widać cały pokój, robi to jednak duże wrażenie.

- elementy kina domowego: wielkie, ciężkie i drogie elementy kina domowego, tak jak zestawy audio wraz z subwooferwami i systemy kontrolne zostały zastąpione bardzo małymi, przenośmymi, ładnie wyglądającymi, i doskonale brzmiącymi zestawami. Całkowita kontrola centralna, i to na wiele pomieszczeń. Prymat oczywiście wiedzie system Bose – najlepszy i najdroższy. Ale inne zestawy, super działające można było nabyć już za $600.

Chiński sznurek w amerykańskim yo-yo

 
Nie sposób nie przytaknąć racji koledze ‘pragmatykowi’ co do trafności jego metafor (patrz Amerykańskie yo-yo). Zwłaszcza po ostatnio opublikowanych numerach amerykańskiego GDP (odpowiednik polskiego PKB – Produkt Krajowy Brutto), który za drugi kwartał wynosił 1.3, a zrewidowany numer za pierwszy kwartał wynosi 0.4. Warto nadmienić, że zawsze uważało się że GDP na poziomie 1.5 – 2.0 oznaczał 'stall' (w gwarze lotniczej przeciągnięcie, kiedy to na skutek obniżenia prędkości, samolot nie wytwarza wystarczającej siły nośnej). Warto również nadmienić że polski GDP w roku 2011 plasuje się na wysokości 1.5.

I za wiele w tej Ameryce zrobić nie można jak 40 centów z każdego dolara idzie na spłatę długu.

To znaczy można! Oj można! Teraz w feeri walki w kongresie wychodzą takie przekręty i niedoskonałości w budgecie USA, że wygląda na to że bardzo łatwo można byłoby pociąć po kosztach, usprawnić parę rzeczy i zlikwidować przekręty, do tego stopnia, że z tych oszczędności można byłoby spłacić polski dług zagraniczny (~250 miliardów).

Spłacić w ciągu 15-tu dni!!!

A więc wszyscy nagle zaczęli patrzeć na amerykańską gospodarkę jak na armaggedon. I słusznie, dlaczego tylko tak późno? Tylko dlaczego US Prezydent i kongresmani mają tyle ubawu bawiąc się yo-yo na koszt Ameryki? I najgorsze z tego, że włos takim z głowy nie spadnie. Możesz wy..... cały naród, a i tak nachapiesz się do syta.
Ale to zapewnie jest właśnie definicja polityka. Nawet jeżeli po iluś tam latach obalą jakiś tam pomnik polityka na wszystkich skwerkach kraju, to wciąż jednak bezkarnie obrastał patyną przez 50 lat.

Ostatnio zrobiło się bardzo markotnie, jako że obcięli projekty w NASA. Tak to skończył się sen Kennedego, i ekploracja kosmosu, która przez tyle lat była inspiracją dla młodych pokoleń.

A Chińczycy? Nie tracą czasu i nie czekają aż się ktoś w USA obudzi. Ostatnio wychodzą przecieki o chińskich planach stworzenia kolonii na Księżycu i na Marsie. Będą po prostu wozić ochotników w jedną stronę, bez biletu powrotnego, a oni będą budować kolonię, która systematycznie będzie coraz lepsza i bardziej zamieszkała dla następnych ochotników. Pomysł kolonii (a jakże by nie inaczej), jest pomysłem amerykańskim (w sensie że rozważano go bardzo poważnie). Ale Amerykanie dzisiaj mogą sobie tylko o tym pomarzyć.

Do tej pory Ameryka olewała Chiny. Chodziło wręcz przeświadczenie, że wystarczy być po prostu miłym i grzecznym dla Chińczyka i wszysko będzie dobrze. Bo niby największy wrogiem Chińczyka jest... drugi Chińczyk. Ale ja jakoś tego tak nie widzę.

Tak że zrobiło się bardzo yoyowo

sobota, 30 lipca 2011

Mała czarna społecznościowa - Knock, Knock... who isn't there?



Siedząc sobie na porannej kawie w jednej z washingtońskich kawiarenek, a raczej dużej kawiarni, gdzie nie tylko można wypić kawę, ale zjeść kanapkę, czy lekki obiad w porze popołudniowej, tak sobie myślę czy się czasami nie pomyliłem, i zamiast trafić do najzwyklejszej kawiarni, gdzie serwują w miarę dobrą małą czarną społecznościową, to jakimś cudem znalazłem się w jakiejs kawiarni firmowej (większość większych firm ma swoje kawiarnie).

Otóż gdyby ktoś się spodziewał, że w kawiarni zastanie grupkę na wpół ospałych osób, ratujących się środkiem zastępczym, czyli kofeiną, aby pobudzić na wpół zastygłą po nocy krew, to jest w wielkim błędzie. Od samego rana siedzą już typy płci obojga i tłuką zawzięcie w klawiatury różnej maści, albo namiętnie rozmawiają przez telefony różnej maści. I tak sobie myślę... mój Boże, czy ci ludzie powariowali? Czy oni nie mają domów? Albo czy im w firmach zabrali ich ulubiony ‘cubicles’? A więc co się dzieje?

Odpowiedź jest prosta. Jest to wynik trendu, który wdziera się bezpardonowo w korporacyjną Amerykę, a którego wielu managerów wciąż boi się panicznie jak ognia.... TELECOMMUTING.

Przeglądając polskie strony internetowe zauważyłem że niełatwo znaleźć dobre tłumaczenie tego słowa na język polski, a zdarzały się też bardzo ciekawe a całkiem wyskokowe definicje, tak jak: komutacja wirtualna, lub praca zdalna, a samo słowo zaliczone do kategorii „Informatyka”. Najlepsze polskie tłumaczenie określające telecommuting to: telepraca, praca z domu, przez internet.

Pochodzenie określenia telecommuting wywodzi się od słowa commuting, która znaczy codzienną podróż z domu do miejsca pracy. Można więc się domyślić że telecommuting to praca na odległość, bez potrzeby dojazdu do pracy. Z czasem słowo to nabrało głębszego znaczenia i dzisiaj bardziej znaczy... praca z miejsc innych niż biura firmy.

Również informacje na polskich stronach podają nieściśle, że jest to stosunkowo nowy koncept. Nie wiem jak dawno uprawia się telecommuting w aglomeracji washingtońskiej, ale ja uprawiam go w mniejszym lub większym stopniu conajmniej od 12 lat. Telecommuting w pewnym sensie jest odzwierciedleniem wyższej formy organizacji pracy w firmie, jako że rozliczanie pracowników odbywa się na bazie osiągnięć i stopnia wykonania zadania we wcześniej ustalonym terminie, a nie na zasadzie kiedy stukniesz kartę zegarową IN i OUT. Muszę zaraz dodać, że to wcale nie znaczy że firma uprawia telecommuting bo bossowie jakiejś tam firmy, idąc z postępem technologii zrezygnowali z kart zegarowych, zastępując ją programem komputerowym – takim komputerowym cerberem który pilnuje wszystkich i wszystko wie.

Powszechność telecommutingu różni się między stanami. Oczywiście najbardziej podatnym gruntem na telecommuting są wielkie aglomeracje, tak jak washingtońska, gdzie dużo jednak czasu zajmuje aby dojechać z domu do pracy i czasami można wsiąknąć w korek na przepełnionych autostradach. Tu w okolicach Washingtonu, jakoś tak się utarło, że wiele firm pozwala na 100% telecommuting w niektóre dni. W aglomeracji washingtońskiej takimi dniami są poniedziałki i piątki. I to się czuje na autostradach. W poniedziałki i w piątki autostrady są mniej przepełnione w godzinach szczytu.
(słyszałem dzisiaj, że czas dojazdu z Wrzeszcza do Gdyni, 12km, w godzinach rannych wynosił 45 minut, co sugeruje, że Trójmiasto stało się wielką aglomeracją?)

Ale koncept telecommutingu posunął się w USA już tak daleko, że nie jest on tylko odzwierciedleniem oszczędności czasu dojazdu do pracy, ale również odzwierciedleniem stylu życia i pracy. W każdym bądź razie ja uprawiałem telecommuting i w przypadkach kiedy moja odległość do pracy wynosiła 50 km i 35 minut dojazdu (jak dobrze poszło), jak również 6 km i 6 minut dojazdu. Tak więc mogą istnieć różne formy telecommutingu, jak również różne są pobudki dlaczego ludzie chcą uprawiać telecommuting. Oprócz formy klasycznej, gdzie telecommuting oszczędza czas na dojazdy, inną ważną przyczyną telecommutingu jest wirtualność niektórych prac. Praca wirtualna nie wymaga przywiązania do miejsca pojedynczego osobnika, czy wręcz całej grupy pracowników. Ale o pracach wirtualnych napiszę może innym razem.

Również pobudki osób uprawiających telecommuting mogą być różne. Tak jak pisałem w poprzednim artykule, jednym z trendów jest awersja przywiązywania się do fizycznego miejsca pracy. Takich też można od razu poznać w dzisiejszym porannym tłumku telecommuters w mojej kawiarni. Osoby te są ubrane jakby szły do pracy, ale po drodze wstąpiły do kawiarni, i posiedzą tutaj parę godzin pracując, zanim zjawią się w pracy. Osoby nieubrane, do pracy oczywiście nie pojadą. To co oni tutaj robią? Nie mogliby tego robić z domu? Mogliby, ale to z kolei jest wynikiem innego trendu społecznościowego, o którym może napiszę innym razem. No i są tacy, którzy oszczędzają czas na dojazdach, jak również młodzi rodzice, którzy na przemian zajmują się dziećmi, dzięki zaaranżowaniu możliwości pracy w pewnych dniach na mniejszych obrotach, bez potrzeby pokazania się w pracy.

Nie będę się za bardzo rozwodził nad tym, że telecommuting stał się możliwy dzięki rozwojowi technologii internetowej, bo jest to oczywiste. Internet zmienia nasze życie, jak też i styl pracy. Jeżeli widać mnie na komunikatorze yahoo, czy jakimkolwiek innym, to jest jednoznaczne, że pracuję i jestem osiągalny, czy jestem w biurze, czy nie. Dlatego pracując w firmach na stały etat, zawsze miałem osobne konto na skype na potrzeby prywatne. Logując się na konto, które używam w pracy jest jednoznaczne z przyjściem do pracy, nawet jeśli jest to późno w nocy. Istnieją też inne, ciekawe formy komunikacji przez internet. Już lata temu, zanim jeszcze świat nie zwariował na punkcie facebooka czy twittera, w jednej z prac używaliśmy aplikacji podobnej do twittera, ale to była jakby prywatna wersja twittera. Świetnie używało się tą aplikację właśnie w grupach. Osoby z grup logowały się na tą aplikację i ‘nadawały’ przez cały Boży dzień, co im ślina na język przyniosła. Bo w gruncie rzeczy natura ludzka jest interaktywna i człowiek lubi czuć przynależność do grupy. Resultat? Po zakończonym dniu pracy, każdy w grupie wszystko wiedział co się w grupie dzieje. Problemy rozwiązywało się ‘on the spot’, ilość toksycznych i bezproduktywnych meetingów, jak również częstotliwość odrywania się od pracy spadła o połowę (o toksycznych meetingach i odrywaniu się od pracy napiszę może kiedy indziej). I w tym przypadku również nie miało znaczenia, czy osobnik zalogowany do czata grupowego jest w pracy, czy gdzie indziej.

Czasami telecommuting doprowadza do zabawnych sytuacji. Otóż pewnego ranka, boss zagaduje mnie na yahoo messenger o dziewiątej rano:
... kompilujesz?
... kompiluję?
... to dobrze... czy możemy się spotkać za 5 minut, bo chcę omówić to i tamto?
... nie możemy
... dlaczego?
... bo jestem w gaciach i się golę

Albo inna zabawna sytuacja... Pracując w poprzedniej pracy, czasami jechałem do tej pracy dłuższą, okrężną drogą, bo akurat nie chciało mi się gonić po trzech autostradach. Wtedy to jedzie się pięknymi bocznymi drogami Marylandu, gdzie po drodze jest mnóstwo zalesionych wzgórz, rozległych pól z ranchami, gdzie biegają konie, a domy są otoczone feerią kwitnących azalii. Po drodze można było się zatrzymać przy stoiskach farmerów, gdzie sprzedawali świeżo zerwane pomidory, ogórki i brzoskwinie. Kulminacyjnym punktem była przeprawa promem przez rzekę Potomak, która płynie na granicy Maryland-Virginia, tym samym promem, którym przeprawiała się armia zbuntowanego południa, aby walczyć z wojskami konfederacji w czasie wojny domowej. Oczywiście prom od tej pory zmodernizowali, mógł zmieścić 30 samochodów, a ludzie nie musieli już ciągnąć lin, bo prom miał silnik. Czekając na prom, nagle ogłosili, że z przyczyn technicznych prom popłynie za 45 minut. A tam meeting czeka. Tak więc wysiadłem, poszedłem w krzaki, wyjąłem telefon i notebook i przeprowadziłem meeting na odległość. A grupa miała ubaw, że utknąłem gdzieś na promie na Potomaku, bo się skończyło paliwo Diesla, którym był napędzany silnik promu.

Telecommuting nie jest dla wszystkich. Jest to wciąż przywilej a nie wymóg. Niektórzy po prostu do tego się nie nadają, jako że nie mogą pracować efektywnie z domu, czy z innych miejsc niż praca. Również, telecommuting nie jest dla wszystkich bossów. Dla takiego bossa, który się trzęsie na samą myśl, że pracownik może surfować web szukając rzeczy nieistotnych czy prywatnych, telecommuting definitywnie nie jest akceptowalną formą. Ale o tym też może kiedyś indziej, kiedy to opiszę, jak to pięciogodzinny dzień pracy, czy duża doza wolności w pracy daje lepsze efekty niż styl ekonomów.

Jak zwykle elastyczność jest wymagana we wszystkim co się robi. Otóż pracuję sobie w domu pewnym późnym wieczorem nad prezentacją, którą miałem przedstawić następnego dnia na rannym meetingu z grubymi rybami korporacyjnymi. W pewnym momencie doszedłem do przerażającego wniosku, że jest kilka kluczowych problemów których nie rozwiązaliśmy w naszej grupie, i że na pewno one wyjdą na jutrzejszym meetingu. W przypływie przerażenia i desperacji wysłałem email do grupy o jedenastej wieczorem żądając meetingu na rano na 7:45, jako że meeting z grubymi rybami miał być o 8:30... Następnego dnia rano, już z daleka na korytarzu widziałem bossa, szczerzącego zęby w cynicznym uśmiechu, że taki to dobry kawał mi się udał, zwołując meeting o jedenastej wieczorem na wczesne rano. Ale z minuty na minutę bossowi mina rzedła, jak zaczęli pokazywać się członkowie grupy. Z sześciu osób, które dostało zawiadomienie, zjawiły się cztery osoby. Boss skomentował... kurde, w ciągu dnia jak kogoś potrzebuję to marne szanse aby go natychmiast znaleźć... ale jak trzeba to zaczną z kurami.

I poklepał sam siebie po ramieniu w wielkim zadowoleniu jaką to ma dobrą grupę.
 

Mój pierwszy atak serca - Nareszcie w domu


Od Autora

Te wspomnienia to nie fikcja, faktycznie przyplątał mi się atak serca. Daty są również prawdziwe.
Pragmatyk

12.11.2010

Jest 11:55 i już jestem w domu. Irenka mnie przywiozła, bo przez parę dni nie powinienem sam jeździć.

Spanie w szpitalu jest słabe, bo co parę godzin coś mierzą i wtykają na siłę lekarstwa. A na dodatek komputer przestawia łóżko sam z siebie, z zegarmistrzowską regularnością co 2 godziny, tak że cały czas się budzisz. Stąd dzisiaj jestem bardzo słabiutki i się trzęsę jak mały ratlerek.

Rekonwalescencja ma trwać do 6 tygodni i mam brać różne lekarstwa, jak również mieć pod ręką nitroglicerynę, i gdyby coś to dzwonić na 911, gdyby powrócił ból klatki piersiowej. Ale jak na razie wszystko jest dobrze i powoli dochodzę do siebie.

Rzeczywiscie, masz rację, że iPad w szpitalu byłby super, bo wszędzie mają wireless o silnym sygnale i są gniazdka do ładowania koło łóżka.

Teraz z utęsknieniem czekam na objawy poszpitalne jak: Angina pectoris połączona z kaszlem, atak złości a potem depresja. Odkleiłem już wszystkie 12 elektrod i wyjęli te przeklęte igły z ręki co nimi szedł rozpuszczalnik do mojego werku. Ale mimo tego, wciąż jestem obolały i mam słabą głowę.

Chwalenie się, że się było w szpitalu bez poparcia dokumentacją, czyli zdjęciami, to może być podejrzane, że gość symuluje aby podstępnie wyłudzić współczucie dla siebie od innych. Więc załączam zaś niniejszym komplet zdjęc lichych, bo zrobionych prymitywnym cell phonem, ale zawsze coś. Na zdjęciach można zauważyć, że nawet w szpitalu miałem piżamowe gacie. Ale to jest na specjalne życzenie, żeby gołą dupą nie świecić, bo lustra wszędzie tam były....

Alem się wypsnął spod łopaty ..... co nie!