czwartek, 1 grudnia 2011

„Tablets Wars” – książkowa wojna na... tablety


Już wcześniej pisałem na temat Amazona i jego najnowszego gadgetu do czytania książek – Kindle Fire. W artykule „Kindle Fire – to nie ogień, to inferno” wspomniałem również, że mimo tego że wciąż nie ma tego produktu Amazona na rynku, to już dzisiaj zainteresowanie jest ogromne.
Od autora: wszyscy fanowie Amazona cieszą się pewnie, jako że chodzą słuchy, że Amazon wkroczy do Polski – być może już w przyszłym roku.

Amazon nie jest jedyną firmą, która jest wmieszana w wojnę o hegemonię w biznesie ‘online books’, jak również innych ‘online’ publikacji, czasopism, filmów i muzyki. Apple Computers również walczy skutecznie o prymat w tym biznesie, wykorzystując ich sztandarowe produkty: iPad i iTunes.

Czyli następna wojna dwóch gigantów? – zobacz artykuł „Wirtualne biznesy gigantów.

Mimo oszałamiającego sukcesu Apple i jego produktu iPad (dzisiaj już iPad-2), Amazon wcale nie stoi na straconej pozycji. Jednak wejście na rynek z nowym produktem w czasie gdy jeszcze nie ma konkurencji robi swoje. Słuchając komentarzy użytkowników starego Kindle (obecnego) gadgetu Amazona, wygląda na to, że Amazon dobrze się postarał o wierność konsumenta i obecni użytkownicy Kind z niecierpliwością czekają na Fire. Nawet wierni użytkownicy gadgetów Apple przyznają że e-book aplikacja Amazona (iPad i iPhone), jest lepsza niż applowski e-book.
Amazon i Apple nie są bynajmniej jedynymi ważnymi graczami w tej wojnie. Barnes and Nobles, słynna wielka sieć ksiegarń, rónież wypuściła tablet, aby nie wypaść z e-book biznesu. Tablet firmy Barnes and Nobles – Nook (na zdjęciu) kosztuje $252. 


Barnes & Noble musi robić wszystko aby nie wypaść z gry i nie podzielić losu innej zasłużonej sieci ksiegarń – Borders, która to niestety nie wytrzymała konkurencji i nacisku trendów technologicznych i niedawno zbankrutowala.

Konkurencja będzie zażarta. Chodzą słuchy, że koszt produkcji Kindle Fire jest wyższy niż $199, cenę która jakby nie patrzeć jest rewelacyjna, i jak na razie nikt jej nie pobił (w klasie tabletów).
No cóż, Amazon może sobie na to pozwolić... jeszcze się Fire nie ukazał, a Amazon już pracuje nad nowymi modelami Kindle.

Przypominają mi się dawne lata, kiedy to pracowałem w kanadyjskiej firmie NovAtel, produkującej jedne z pierwszych analogowych telefonow komórkowych – tak zwane cegły (brick phones). W pionierskich czasach kiedy to telefonia komórkowa dopiero raczkowała, NovAtel toczył ciężkie walki z Motorola o prymat na rynku. Podobnie jak w przypadku Kindle Fire, telefon, który w tym czasie kosztował ponad $500, był sprzedawany z kilku-dolarowym zyskiem, lub nawet ze stratą...
Po kilku latach NovAtel się rozpadł.

A my, konsumenci tylko powinniśmy się cieszyć i zacierać ręcę. Teraz jeżdżąc metrem do nowej pracy w Washingtonie, mogę sobie wyobrazić czytanie w pociągu zgrabnego Kindle Fire zamiast przerzucania wielkich niewygodnych płacht gazety (chociaż Washington Post i Washington Times mają mniejsze wydania, które rozdawane są za darmo przed przystankami metro).

... cieszyć i zacierać ręce, z możliwości zakupu prawdziwego tableta za jedyne $199. Oczywiście wciąż trzeba zakupować książki i prenumerować gazety i czasopisma...

Ale nie ma więcej żadnych innych opłat w postaci opłat za ‘wireless services’! Ładujesz książkę czy czasopismo z WIFI... i jedziesz!... na przykład metrem do pracy.

sobota, 26 listopada 2011

Mała czarna społecznościowa™ - Indyki i „Black Friday”

Tym razem nie siedzę sobie w jednej z washingtońskich kawiarenek, ponieważ jest ważne amerykańskie święto – Thanksgiving.
To wcale nie znaczy, że washingtońskie kawiarenki czy restauracje są puste czy pozamykane. Wręcz przeciwnie, prosperują bardzo dobrze, a na menu jest oczywiście indyk, lub jak mówi Polonia amerykańska – turek (od słowa turkey). Na obiad świąteczny do restauracji przychodzą samotni i wszyscy, którym się nie chce lub nie opłaca urządzać obiadu świątecznego.

Nie będę pisał na temat historii święta Thanksgiving, lub inaczej Święta Dziękczynienia (mój tata nazywał Thanksgiving świętem indyka). Co jest znamienne, to że od Thanksgiving, który zawsze wypada w ostatni czwartek listopada, zaczyna się bardzo intensywny okres przedświąteczny. W sklepach okres ten zaczyna się dużo wcześniej, ale od tego dnia, praktycznie zaczyna się liczenie dni do świąt Bożego Narodzenia.

Apetycznie wyglądające indyki na powyższym zdjęciu, które własnoręcznie upiekłem, jak też cały obiad, wymagają trochę zachodu i bieganiny po sklepach. Nie należy to do przyjemności, jako że w ludzi wstępuje szał świąteczny, pojawiają się gremialnie w sklepach. A miliony indyków w tym dniu traci swoje życie – średnio około 50 milionów każdego roku.
Oprócz jednego indyka – w Białym Domu, któremu, jak nakazuje tradycja, którą wprowadził prezydent Harry Truman, każdy następny prezydent USA daruje życie, właśnie na Thanksgiving.
W tym roku, poraz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych, prezydent Obama darował życie indykowi płci żeńskiej – czyli indyczce.
Co pokrywa się z moją dawno już głoszoną teorią, że gatunek męski, praktycznie na całym świecie jest w głębokiej defensywie i niedługo będzie mocno walczyć o swoje prawa, na modłę ruchów feministycznych, które tak skutecznie spełniały swoją role od początku tego stulecia.

W każdym razie ostra akcja okresu świątecznego, która zaczyna się w ostatni czwartek listopada w kuchni (zwłaszcza w chaotycznej kuchni opanowanej przez ród męski), będzie już trwała do samych świąt. A nasilenie ruchu w sklepach do samego Nowego Roku, a właściwie do pierwszego weekendu po Nowym Roku, gdzie sklepy wciąż mają duże wyprzedaże.

Jak tradycja nakazuje, już w pierwszy weekend po Thanksgiving, zacznie się akcja strojenia domów w światełka i różne inne akcenty świąteczne (niektóre brzydkie i tandetne – mój kolega nazywa te akcenty kulfonami). Przez cały miesiąc dzielnice mieszkalne będą rzęsiście oświetlone, wygląda to bajkowo i bardzo świątecznie.
Jest to dla mnie wciąż dziwne, ale wszystkie światełka i ozdoby na domach znikają już pierwszego dnia po świętach. Gdyby chociaż poczekali do Nowego Roku.

Oczywiście Thanksgiving nie może się obejść bez sławetnego Black Friday, gdzie sklepy się prześcigają w fenomenalnych wyprzedażach, aby tylko zwabić wielkie rzesze konsumentów. Ludzi ogarnia amok zakupów świątecznych. W Black Friday sklepy są otwierane o piątej rano. Ważne jest, aby być pierwszym, bo towary idą bardzo szybko. A dla kupujących jest o co się bić. Jako przykład, Best Buy sprzedawał w tym roku telewizory 42-calowe z płaskim ekranem za jedyne... $200. czytałem, że notebooki można było kupić już od $100. Gry komputerowe, elektronika, artykuły domowe, buty, samochody... wszystko co można sobie wyobrazić.
Przed niektórymi sklepami tworzą się kolejki już w przeddzień Black Friday. Niektórzy koczują całą noc ze swoimi namiocikami, aby jak najszybciej wtargnąć do sklepów.
Apple Computers niestety w to się nie bawią. Ale i na nich przyjdzie sądny dzień.

Pogoda też kooperuje. Wczoraj w dzień w Waszyngtonie było 20 stopni. Dzisiaj też niewiele mniej.

Koncept Black Friday opanowuje cały świat. Kolega z Kanady donosi, że Kanada, która ma swój Boxing Day, może nie będzie mogła się długo oprzeć presji tego „święta konsumenckiego” zapoczątkowanego w USA.
Polska też daleko nie odstaje od tego trendu. Polska wersja Black Friday wchodzi bardzo mocno w obyczaje zakupów świątecznych. Tak że już i w Polsce Boże Narodzenie zaczyna się w listopadzie.

Ale „Black Friday” nie jest już dominującym dniem roku, gdzie sklepy osiągają największe zyski. Technologia nie śpi, obyczaje się zmieniają. A wraz ze zmianami rzesze konsumentów przerzuciły się na zakupy internetowe.
Aby wyjść nowemu trendowi zakupów online, wprowadzono nowe święto konsumenckie, zwane „Cyber Monday”, (Cyber Poniedziałek), które jest ustalone na poniedziałek po „Black Friday”.

W zeszłym roku, po raz pierwszy w historii, sprzedaż internetowa podczas Cyber-poniedziałku, przekroczyła wartość obrotów uzyskanych w czasie sławetnego „Black Friday”.

Wielonarodościowy, wielokulturowy i różnorodny religijnie charakter Stanów Zjednoczonych, spowodował, że Thanksgiving jest najpopularniejszym i chyba najważniejszym świętem w USA. W ciągu czterech dni, miliony Amerykanów podrózuje wzdłuż i wszerz kontynentu aby się spotkać z rodzinami i w gronie rodzinnym podziękować „Opatrzności” za wszystkie dobre rzeczy, które się zdarzyły w ciągu roku.
...tak jak to robili pielgrzymi ponad 300 lat temu.

piątek, 25 listopada 2011

Podróże - "Oasis of the Seas" i "Princess Cruises"


Artykuł ten jest drugą częścią mojego opisu podróży morskiej na wyspy karaibskie (zobacz artykuł Podróże – Oasis of the Seas).
Porównując „Oasis...” z „Princess Cruises” (na zdjęciu), widzimy następujące różnice:


Kabiny na Oasis są większe, ale tego się nie czuje, bowiem łóżka są szersze i zestawione razem dają pełny King Size. Pościel jest wyższej klasy (made in Italy), bardzo czysta, ścisła i nowiutka. Kabiny przyszniców mają zasuwane drzwi, a na „Princess” były plastikowe kurtyny. Szafa jest dosyć blisko łózka, trochę do niej kiepski dostęp. Sejf w kabinie zaciął się 4-tego dnia, jak na każdym statku na którym byliśmy, ale okrętowy kasiarz otworzył sprawnie. Umywaleczka w łazience super miniaturowa, ale wystarczająca. Elektryczne gniazdka umieszczone sekretnie pod blatem lustra. Nie ma kapoków w kabinie i w razie komendy ‘opuscić statek’ (6 krótkich dzwonków i jeden dlugi) dają sprzęt ratunkowy dopiero na pokładzie. No bo po co dawać tym, którzy się zamknęli w kabinie i nie maja zamiaru jej opuścić?

Rozrywkowo, program artystyczny jest inny jest inny niż na „Princess”. Tam co wieczór był inny show, a tu tylko dwa, tylko czasem graly różne orkiestry pokładowe i pod-pokładowe w barach. Ale z kiepskim repertuarem, bo wszystko pod tak zwanych „oldies”, czyli popularnej muzyki dla takich dziadów jak my.


Informatyka: Fantastyczne ekrany dotykowe z komputerowym sterowaniem. Można znaleźć gdzie się jest i gdzie się chce iść - od razu wyswietlana jest droga do celu. W kabinach płaskie 36” TV, gdzie można sprawdzać swoje konto statkowe (finansowe), jak również mieć najświeższe informacje z mostku kapitańskiego. Ale niedopracowane, bo nie wyświetlali temperatury na zewnatrz, na co jako pragmatyk zwróciłem uwagę i napisałem tam gdzie trzeba. Ci co mieli balkony mogli otworzyć drzwi i sami się przekonać, ale wewnętrzne kabiny (nasze okno się nie otwietało) wymagają wyjścia na pokład...


Internet: Horrendalnie drogie Wi-Fi. Nie do użytku w przypadku gadgetów Apple, bo jesteś stale zalogowany, a cena za minutę $0.95...

I to jest denerwujący dylemat współczesnych cruisów. Niby luskus, ale soda, Coca-Cola i Internet w cenę już nie wchodzą, bo od razy by wszystko kosztowało dwa razy więcej. Jest to cholernie denerwujace, bowiem jak się idzie do Mc Donalda i zje za $5, to Internet jest za darmo. A na luksusowym statku, gdzie się płaci po $1,280 od osoby za 7 dni, bandyci liczą sobie dolara za minutę Internetu, a za Colę trzeba płacić $4.20 za puszkę, gdzie na lądzie ma się 12 puszek za $4.70 – $5.25. Zdzierstwo!

Drinki też nie są tanie i w dodatku rozwodnione. Nawet butelka litrowa zwykłej wody w mini barku w kabinie $2.32.

Tak więc obstawaliśmy przy piwie puszkowym „Foster” double can, oraz winie do obiadu. Wieczorny cognac nawet nie był zbyt drogi w porównaniu do pop-soda.


Internet w portach: Tylko Nassau na Bahamas udało mi się podczepić w porcie i przeczytać moje e-maile na ipod-touch.

Na St Thomas i St Maarten free WI-FI nie było w ogóle. Z poprzednich cruisów pamiętam, że tylko biedniejsze wyspy maja free Wi-Fi, a te bogatsze nie maja. Cywilizacja idzie więc od biedniejszych wysp – dziwne - ale to fakt!

Blackberry ma połaczenia za pomocą T-Mobile, lub e-kit, ale też wypada bardzo drogo za roaming czy SMS.

Sklepy statkowe: Na bulwarze byl stały targ róznych rzeczy. Średniej i drogiej klasy zegarki i biżuteria, i badziewie tandetne, które z racji niskiej ceny cieszyło sie ogromnym powodzeniem. Za $19.99 masz pudełko bardzo ładne i solidne, a w środku. Zestawy: zegarek damski lub męski plus portfel, albo skórzane pokrowce na wizytowki lub cygara, plus ładne pióro, albo wisiorek z diamentem damski.

Wszystkie pudełka są takie same. Każdy wpada, otwiera i odstawia. Ja w ciagu minuty otworzyłem 32 pudełka w strasznym tłoku. Sam łoskot tych pudełek jest niepowtarzalny....jak karabin maszynowy!

Ludziska wrażliwi na niską cenę badziewia tłoczyli sie strasznie. W sumie te pudełeczka ze ‘skarbami’ były doskonałe na jakiś mały prezent dla kogoś. Ale wymagało to nie byle jakiego poświęcenia, aby wytrwać w tym ścisku.

Wnioski końcowe:

Absolutnie warto ten statek zobaczyć od środka. Ma orginalny wystrój i wszystko co można było wsadzić w ten kolos, to wsadzono. Materiały użyto bardzo solidne i wszystko razem wygladało nowocześnie.

Chyba jednak wolę cruises na mniejszych statkach ze względu na bardziej kameralną atmosferę, na bogatsze i ambitniejsze występy w teatrze, midnight snack, oraz english 5 o’clock tea. Niestety tego tu nie było, tak że tęskniliśmy za tą princessową rutyną.

Ogólnie, widać było, że pasażerowie na tym rejsie byli nastawienie bardziej na zakupy i jedzenie, niż relaks w tropiku czy zwiedzanie. A to chyba powinno być największą atrakcją. Tegoroczna jesień jest wyjątkowo zimna w porównaniu do innych lat. Na północnej Florydzie wieczorem było zaledwie 13 stopni, a rano 11 stopni, co się rzadko zdarza. W samym Fort Lauderdale w chwili odpływu było zaledwie 22 stopnie i wiało chłodem od oceanu.
Natomiast gorąco było w St. Thomas i St. Maarten. Ale woda w basenach statkowych niezbyt ciepła.

Ten „water splash” na rufie statku dla surferów to wielka atrakcja.

Zauważyłem, że wyspa St. Marteen (na zdjęciu), na której byliśmy 15 lat temu, bardzo się zmieniła na korzyść. Główna uliczka (Main Street) ma nowa nawierzchnię, więcej palm, co 300 metrów jest kiosk z piwem i krzesełka pod parasolami. Piwko $2.50 za butelkę Heinekena (a na statku $4.49). Sklepiki z biżuterią i zegarkami czyste, klimatyzowane, a w sklepikach sprzedawcy w garniturach – głównie Hindusi. Praktycznie na Karaibach sprzedawcami sa wyłącznie Hindusi, a pomocnikami młode lokalne czarne kobiety ubrane biznesowo.

W porownaniu do St. Maatren (Duch island), to St Thomas (należąca do USA) wypada gorzej. Brudniejsza uliczka, powybijany bruk, gdzie niegdzie rudery do remontu. A sklepiki nie maja tej elegancji. Ceny są porównywalne, ale targować się z Hindusami trzeba na każdej wyspie. Generalnie narzekali, że biznes słabiutki, bo ludzie oszczędzają, mocniej się targują, i że Internetowe zakupy ich zniszczyły. Jednakże za dwa zegarki, które tam kupiliśmy zapłaciliśmy mniej niż on-line. Jednak wymagało to długiego targowania... w czym jestem dość mocny.


Z każdym rokiem Floryda wygląda coraz lepiej. Miasto Jacksonville, niegdyś pełne paskudnych ruder ma teraz eleganckie centrum, wszystkie autostrady mają nowe rozjazdy. Mimo słabej i wietrznej pogody, wszystkie hotele w nadmorskim pasie hoteli w Miami / Fort Lauderdale były zapełnione (na zdjęciu). Kryzys tam jeszcze nie dotarł.....


sobota, 19 listopada 2011

Chevrolet i „Made in Poland”

Rozmawiałem wczoraj z mechanikiem samochodowym, który opowiadał jak to niedawno wymieniał w jednym z Chevroletów wyłącznik świateł awaryjnych ('emergency flashing switch').
Cztery razy…

Za każdym razem używał różnych wyłączników. najpierw 'Made in China', poźniej ‘Made in Indonesia’, ‘Made in Canada’. Wszystkie sie natychmiastowo psuly.
Ostatni wyłącznik który zainstalował – ‘Made in Poland’ wydaje się, że był dobry. Samochod już nie wrócił do naprawy gwarancyjnej.




Polska wydaje się mieć wysoki standart na drobne produkty i wyroby mało-seryjne, rzemieślnicze, części zamienne, itp.
Kiedyś rozmawiałem z innym gościem, który twierdził, że Niemcy, którzy przecież są uważani na całym świecie za liderów w jakości i solidności ich produktów i serwisu, podobno bardzo sobie chwalą drobne wyroby fabryczne 'Made in Poland', właśnie za ich wysoką jakość, a zarazem niższy koszt.

Tak że, zapominając na moment o komentarzu profesora Rybińskiego w jego webcaście na temat stanu innowacyjności w Polsce i zdolnościach pakowania jednego więcej ogórka do słoika (link zamieszczony w artykule Poland and the Global Village - A horror story)... to chyba jednak dobrze, że każdy naród w czymś się wyspecjalizował - a nam wszystkim na całym świecie serce się raduje jak ktoś mówi pozytywnie o polskim 'craftsmanship'.

Co z tymi ogorkami? Na tym blogu są cytowane w kilku miejscach – zobacz też artykuł Gonzales, krzywizna ogórka, i koniec świata.

Na zdjęciach jedne z przykładów ‘Made in Poland’:

- polskie plakaty – rozpoznawalne na arenie międzynarodowej; plakat na zdjęciu reklamuje film Stanleya Kubricka „Eyes Wide Shut” – Oczy szeroko zamknięte.

- luksusowy jacht ‘Made in Poland’ – Galeon – i to już nie jest ‘drobny wyrób’. Polska ma szansę zasłynąć na świecie w produkcji jachtów.

Podróże - Oasis of the Seas


Na ostatnią wycieczkę na Karaiby wybraliśmy się największym statkiem pasażerskim świata: Oasis of the Seas. Statek ten imponuje wielkością i wystrojem wszystkich pokładów. Kilometry korytarzy do kabin dla 5 000 pasażerów oraz 2 500 załogi.
W środku zbudowali potężne atrium – a właściwie miasto z Central Park w którym rosą prawdziwe drzewa i inna roślinność. Jest świeżo i przewietrzone, bo przepompowują olbrzymią ilość powietrza z górnego pokładu. Długi bulwar spacerowy. Trochę to wygląda jak potężna galeria handlowa z wieloma sklepikami, barami i kawiarniami. Na dole statku sztuczne lodowisko, gdzie ludzie jeżdżą na łyżwach. Na pokładzie siedemnastym znajduje się boisko piłkarskie i cały ośrodek sportowy: stoły ping-pongowe, sala gimnastyczna, water splash i wiele innych sportowych atrakcji jak na przykład ściana do wspinaczki, czy lina do zjeżdżania nad otwartą przestrzenią statku. Restauracji i barów jest 35, kilka z nich za dodatkową opłatą, raczej świecących pustkami, jako że trzeba tam dodatkowo płacić od $5 do $95, zaleznie od klasy danej knajpki.



Wind jest w sumie 12. Ogromna ilość kabin z balkonami. Balkony są zarówno zewnętrzne z widokiem na morze, jak i wewnętrzne z widokiem na Central park i bulwar, gdzie jest karuzela dla dzieci i mnóstwo tradycyjnych barów dla ‘starej Ameryki’.

Jeśli chodzi o część artystyczną, to są dwa teatry; jeden na dziobie „Opal Theater”, drugi na rufie „Aqua Theater”. W „Opalu” wystawiali widowisko „Hair Spray” – według mnie widowisko raczej mierne pod względem artystycznym. W Aqua Theater był wspaniały pokaz akrobatyczny gdzie skakali z wysokich pięter do basenu. I nawet chodzili po wodzie, bowiem dno basenu się podnosiło kiedy było trzeba. To widowisko było naprawde na poziomie akrobatyki wysokiej klasy cyrkowości. Widoczność znakomita, jako że dwa gigantyczne ekrany TV po obu stronach półkola amfiteatru umozliwiaja wgląd w każda scenę pod każdym kątem.



Na każdym deku coś się działo – różne konkursy i zabawy zbiorowe. Fotografowie nie byli nachalni, jeżeli ktoś wygrał jakiś konkurs, to mógł mieć za darmo zdjęcie z babką o najbardziej obfitych kształtach kobiecych, jakie można było znaleźć na całym statku – aż się zastanawiałem czy czasami nie zmienia się trend amerykański, w którym zawsze się lansowało chudziznę.
Promenada naokolo statku (jogging track) długa jak nigdzie na żadnym statku. Obejść dwa razy, to się czuje w nogach. Jedno okrążenie to prawie kilometr.

Organizacja: Odprawa pasażerska (embarking and disembarking) trwa naprawdę szybko. Terminal ma w miarę płaskie kryte korytarze jak na lotniskach, tyle że jest ich więcej. Z poziomu jezdni na ulicy wchodzi się na piąty pokład. Jest mnóstwo okienek, tak że wszystko trwa dosłownie 5 minut. Jedyna kolejka jest przy małej i ciasnej windzie, do której cisną się ci, którzy mają wielkie walizy, których nie moga postawić na ruchomych schodach.

Security w portach: Istna paranoja i wariactwo! 6 razy pokazywanie karty statkowej, kontrola jak na lotnisku, czy aby ludzie nie wnoszą żadnych alkoholi. Te zabierają i oddają dopiero ostatniej nocy, jak nasz likier Guavaberr, kupiony najtaniej pod samym stakiem na St. Maarten.

Odleglość pomiędzy jedna kontrolą, a drugą wynosi dosłownie 20 metrow. Wobec takiej ilości kontroli spodziewałbym się co najmniej 3 mocno uzbrojonych wartowników całonocnych na każdym korytarzu prowadzacym do kabin. A nie było zadnego. Kompletny brak wykończenia w tej procedurze.....

„Windjamer Marketplace”: To nazwa restauracji samoobsługowej na 16-tym deku. Tu muszę przyznać, że miejsca bylo dużo i nie było polowania na wolne stoliki jak na statku „Princess Cruises”. Samo jedzenie bardzo urozmaicone i dobre. Już po zejściu ze statku, żal mi gardło ścisnął, jak wspomniałem sobie wspaniałą konserwową rzodkiewką. Menu obiadowe było super.
Są też inne restauracyjki o nazwie „Opus” gdzie można szybko i dobrze zjeść. W każdej z nich może jednoczesnie zjeść 750 osób. Mimo tego kelnerów i pomocników jest tylu, że czeka sie bardzo krotko.

wtorek, 15 listopada 2011

Happy 100


Z nieukrytym zadowoleniem piszę ten artykuł oznajmiając całemu światu, że jest to setny artykuł Technochronika!

Zaczynając ten blog z kolegą „Pragmatykiem” w lipcu tego roku (2011), nie spodziewaliśmy się, że dotrwamy do tego momentu. Między innymi było to możliwe dzięki cichemu poparciu małej, ale wiernej grupy czytelników tego blogu. Statystycznie wychodzi, że do dnia dzisiejszego było 37 wyświetleń na jeden artykuł blogu.

Nasuwa się więc pytanie: Co dalej?

Myślę, że marzeniem każdego blogowca jest aby jego (jej) blog był czytany przez jak największą ilość czytelników. No więc i my autorzy tego blogu też oczywiście mielibyśmy takie życzenie. Pozostaje pytanie jak to zrobić, jakiego typu artykuły, jaka strategia, i mnóstwo mnóstwo innych pytań, poczynając od zawartości a kończąc na ‘social marketing’.

Zapewne nasi wierni czytelnicy mają już wyobrażenie co do formy i treści tego blogu. Mimo tego chciałbym podkreślić, że to wcale nie oznacza, że forma i treść jest ostateczna. Jak zapewne zauważyliście tematyka artykułów jest bardzo zróżnicowana, jako że zaczynając tego typu pisanie z reguły nie obywa się bez eksperymentowania, aby się określić co nas najbardziej pociąga, i co najważniejsze, co pociąga naszych czytelników.

Dlatego z okazji tego jubileuszowego setnego artykułu bardzo prosimy o komentarze od naszych wiernych czytelników. Przypominam, że komentarz można zostawić poprzez kliknięcie linku ‘comments’ pod tytułem tego artykułu. Ta metoda zapewni, że wszyscy czytelnicy blogu będą mogli widzieć załączony komentarz.
Ale jeżeli ktoś chciałby napisać prywatny komentarz, to prosimy o wysłanie go na adres technochronizm@gmail.com

Z góry serdecznie dziękujemy.

...

Na setny jubileusz, załączam kilka najciekawszych statystyk:

Dziesięć najbardziej popularnych artykułów
Dlaczego Unia Europejska musi upaść                           18%
Poland and the Global Village – A horror story                11%
Mała czarna społecznościowa™ - Boiling point                  11%
Rynek to nie Idylla                                           10%
Mała czarna społecznościowa™ - 11.11.11                       9%
Mglista granica idiotyzmu i konspiracji                       7%
Gonzales, krzywizna ogórka, i koniec świata                   7%

Należy jeszcze dodać, że ilość wyświetleń powyższych artykułów stanowi 9% całkowitej ilości wyświetleń.

Rozkład czytelników (wyświetleń) według krajów
USA           63%
Polska        29%
Kanada        6%
Rosja         2%
Inne: Niemcy, Austria, Dania, Francja, Korea Południowa, Szwecja

Z innych ciekawostek: 7% wyświetleń było z systemów mobilnych: iPad, iPod, iPhone, Android, Blackberry