Kabiny na Oasis są większe, ale tego się nie czuje, bowiem łóżka są szersze i zestawione razem dają pełny King Size. Pościel jest wyższej klasy (made in Italy), bardzo czysta, ścisła i nowiutka. Kabiny przyszniców mają zasuwane drzwi, a na „Princess” były plastikowe kurtyny. Szafa jest dosyć blisko łózka, trochę do niej kiepski dostęp. Sejf w kabinie zaciął się 4-tego dnia, jak na każdym statku na którym byliśmy, ale okrętowy kasiarz otworzył sprawnie. Umywaleczka w łazience super miniaturowa, ale wystarczająca. Elektryczne gniazdka umieszczone sekretnie pod blatem lustra. Nie ma kapoków w kabinie i w razie komendy ‘opuscić statek’ (6 krótkich dzwonków i jeden dlugi) dają sprzęt ratunkowy dopiero na pokładzie. No bo po co dawać tym, którzy się zamknęli w kabinie i nie maja zamiaru jej opuścić?
Rozrywkowo, program artystyczny jest inny jest inny niż na „Princess”. Tam co wieczór był inny show, a tu tylko dwa, tylko czasem graly różne orkiestry pokładowe i pod-pokładowe w barach. Ale z kiepskim repertuarem, bo wszystko pod tak zwanych „oldies”, czyli popularnej muzyki dla takich dziadów jak my.
Informatyka: Fantastyczne ekrany dotykowe z komputerowym sterowaniem. Można znaleźć gdzie się jest i gdzie się chce iść - od razu wyswietlana jest droga do celu. W kabinach płaskie 36” TV, gdzie można sprawdzać swoje konto statkowe (finansowe), jak również mieć najświeższe informacje z mostku kapitańskiego. Ale niedopracowane, bo nie wyświetlali temperatury na zewnatrz, na co jako pragmatyk zwróciłem uwagę i napisałem tam gdzie trzeba. Ci co mieli balkony mogli otworzyć drzwi i sami się przekonać, ale wewnętrzne kabiny (nasze okno się nie otwietało) wymagają wyjścia na pokład...
Internet: Horrendalnie drogie Wi-Fi. Nie do użytku w przypadku gadgetów Apple, bo jesteś stale zalogowany, a cena za minutę $0.95...
I to jest denerwujący dylemat współczesnych cruisów. Niby luskus, ale soda, Coca-Cola i Internet w cenę już nie wchodzą, bo od razy by wszystko kosztowało dwa razy więcej. Jest to cholernie denerwujace, bowiem jak się idzie do Mc Donalda i zje za $5, to Internet jest za darmo. A na luksusowym statku, gdzie się płaci po $1,280 od osoby za 7 dni, bandyci liczą sobie dolara za minutę Internetu, a za Colę trzeba płacić $4.20 za puszkę, gdzie na lądzie ma się 12 puszek za $4.70 – $5.25. Zdzierstwo!
Drinki też nie są tanie i w dodatku rozwodnione. Nawet butelka litrowa zwykłej wody w mini barku w kabinie $2.32.
Tak więc obstawaliśmy przy piwie puszkowym „Foster” double can, oraz winie do obiadu. Wieczorny cognac nawet nie był zbyt drogi w porównaniu do pop-soda.
Internet w portach: Tylko Nassau na Bahamas udało mi się podczepić w porcie i przeczytać moje e-maile na ipod-touch.
Na St Thomas i St Maarten free WI-FI nie było w ogóle. Z poprzednich cruisów pamiętam, że tylko biedniejsze wyspy maja free Wi-Fi, a te bogatsze nie maja. Cywilizacja idzie więc od biedniejszych wysp – dziwne - ale to fakt!
Blackberry ma połaczenia za pomocą T-Mobile, lub e-kit, ale też wypada bardzo drogo za roaming czy SMS.
Sklepy statkowe: Na bulwarze byl stały targ róznych rzeczy. Średniej i drogiej klasy zegarki i biżuteria, i badziewie tandetne, które z racji niskiej ceny cieszyło sie ogromnym powodzeniem. Za $19.99 masz pudełko bardzo ładne i solidne, a w środku. Zestawy: zegarek damski lub męski plus portfel, albo skórzane pokrowce na wizytowki lub cygara, plus ładne pióro, albo wisiorek z diamentem damski.
Wszystkie pudełka są takie same. Każdy wpada, otwiera i odstawia. Ja w ciagu minuty otworzyłem 32 pudełka w strasznym tłoku. Sam łoskot tych pudełek jest niepowtarzalny....jak karabin maszynowy!
Ludziska wrażliwi na niską cenę badziewia tłoczyli sie strasznie. W sumie te pudełeczka ze ‘skarbami’ były doskonałe na jakiś mały prezent dla kogoś. Ale wymagało to nie byle jakiego poświęcenia, aby wytrwać w tym ścisku.
Wnioski końcowe:
Absolutnie warto ten statek zobaczyć od środka. Ma orginalny wystrój i wszystko co można było wsadzić w ten kolos, to wsadzono. Materiały użyto bardzo solidne i wszystko razem wygladało nowocześnie.
Chyba jednak wolę cruises na mniejszych statkach ze względu na bardziej kameralną atmosferę, na bogatsze i ambitniejsze występy w teatrze, midnight snack, oraz english 5 o’clock tea. Niestety tego tu nie było, tak że tęskniliśmy za tą princessową rutyną.
Ogólnie, widać było, że pasażerowie na tym rejsie byli nastawienie bardziej na zakupy i jedzenie, niż relaks w tropiku czy zwiedzanie. A to chyba powinno być największą atrakcją. Tegoroczna jesień jest wyjątkowo zimna w porównaniu do innych lat. Na północnej Florydzie wieczorem było zaledwie 13 stopni, a rano 11 stopni, co się rzadko zdarza. W samym Fort Lauderdale w chwili odpływu było zaledwie 22 stopnie i wiało chłodem od oceanu.
Ten „water splash” na rufie statku dla surferów to wielka atrakcja.
W porownaniu do St. Maatren (Duch island), to St Thomas (należąca do USA) wypada gorzej. Brudniejsza uliczka, powybijany bruk, gdzie niegdzie rudery do remontu. A sklepiki nie maja tej elegancji. Ceny są porównywalne, ale targować się z Hindusami trzeba na każdej wyspie. Generalnie narzekali, że biznes słabiutki, bo ludzie oszczędzają, mocniej się targują, i że Internetowe zakupy ich zniszczyły. Jednakże za dwa zegarki, które tam kupiliśmy zapłaciliśmy mniej niż on-line. Jednak wymagało to długiego targowania... w czym jestem dość mocny.
Z każdym rokiem Floryda wygląda coraz lepiej. Miasto Jacksonville, niegdyś pełne paskudnych ruder ma teraz eleganckie centrum, wszystkie autostrady mają nowe rozjazdy. Mimo słabej i wietrznej pogody, wszystkie hotele w nadmorskim pasie hoteli w Miami / Fort Lauderdale były zapełnione (na zdjęciu). Kryzys tam jeszcze nie dotarł.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz